Projekt WIOSNA

Czujecie?

Nie trzeba patrzeć w kalendarz,ani być Wróżbitą Maciejem, aby wiedzieć, że nieubłaganie zbliża się wiosna i ta radośniejsza strona w życiu.  Może na to wskazywać parę objawów, które w znacznym stopniu zaczynają się pojawiać w naszym życiu. (Chociaż chyba nikogo nie zdziwi, jeśli po drodze do tego raju zasypie nas jeszcze kopa śniegu)

Świergolące ptaszki. No żesz kurka wolna, tak kocham te ćwierkające rano ptaszory, że mam ochotę je wziąć, przytulić i siedzieć z nimi przy kominku wieczorami. Naprawdę miło wstać skoro świt, gdy w drodze do pracy przygrywa nam ptasi marsz. To również zaleta mieszkania w domku tudzież na zadupiu – otwierasz okno i masz symfonię na wyciągnięcie ręki!

Zmniejszają Ci się rachunki za prąd. To się chyba nazywa dorosłość. Jako nastolatka jakoś nie przyszedłby mi taki punkt do głowy, a jednak. Teraz taka wiosna to spora szansa na zaoszczędzenie na nowego, świecącego macbooka.

Ludzie zaczynają się do siebie uśmiechać. Taka prawda, że znalezienie zimą szczęśliwej osoby na ulicy graniczy z cudem. Bo breja na ulicy, bo zimno, bo kot sąsiadów ma sraczkę, a pasztetowa nie taka jak kiedyś. Jak to mawiał Kazik: Polacy są tak agresywni, a to dlatego, że nie ma słońca. True story Bro.

Zauważasz brudne okna. No jakoś to słońce zaczyna świecić pod takim kątem, że nagle zauważasz wszystkie smugi i zacieki, które się na nich znajdują.

Ogarnia nas żądza wskoczenia w bardziej kuse stroje, a co za tym idzie – chęć zgubienia parę kilo, które nazbierały się przez zimę. Zwłaszcza po takim all inclusive, jakie sobie z szanownym małżonkiem zafundowałam na podróży poślubnej. Rano pokaźne śniadanie, w południe syty obiad, popołudniu pizza z frytami, w przerwie piwo nad basenem, gigantyczna kolacja przy paru lampkach wina,  a do poduszki słodkie drinki i kilkunastominutowe rzyganie do kibla w swoim super wypaśniętym apartamencie. Koniec! Od dzisiaj płatki owsiane na śniadanie, sałatka z tuńczykiem na lunch i soczewica na obiad.

A propos ślubu – wiedziałam co robię biorąc go w zimę.

Bo to jest tak. Schudnie Wam taka flądra do ślubu i żenisz się z najpiękniejszą i najszczuplejszą księżniczką na świecie. Ale potem miesiące mijają, pani żona wraca do standardowego trybu odżywiania i wcina z Tobą równo chispy wieczorami. I co? I nagle okazuje się, że koło Ciebie nie ma już tej sardynki, ale całkiem niezły sum. A ja? Do ślubu kluska, w dniu ślubu kluska i nagle bum! Fit kluseczka. Skoro kochał mnie z dodatkowym i kilogramami, to teraz już w ogóle zacznie co wieczór wyć do księżyca i pisać mantry pochwalne na cześć swojej najpiękniejszej kobiety na świecie.

Ja to jednak jestem przebiegła. I piękna, bo na wiosnę wszystko pięknieje!