Uwaga goście!

Ludzie dzielą się na dwie grupy. Do jednej  z nich należą Ci, którzy kochają organizować w domu duże lub mniejsze przyjęcia, raczyć gości niesamowitymi frykasami i poić do rana alkoholami.  Do drugiej zaś ludzie, dla których swoje cztery ściany to strefa intymna i uwielbiają chować się tam przed całym światem. Zgadnijcie do której z nich należę? BINGO! Osoba, która na dźwięk pukania do drzwi zaczyna nerwowo wyrywać sobie resztkę włosów z głowy  może należeć tylko i wyłącznie do grupy wyobcowanych czubów.

bridget

To nie jest tak, że nie lubię ludzi (no może trochę) i chodzę po mieście obwieszona czosnkiem i dzierżąca w dłoni Pismo Święte. Po prostu mój dom to moja dziupla i nie lubię, gdy wskakuje do niej zbyt dużo ludzi. Oczywiście, że uwielbiam innych częstować tym, co ugotuję czy upiekę, ale najczęściej sprowadza się to do domowników i w zupełności mi to wystarcza. Ewentualnie mogę wziąć blachę pod pachę i wyjść z nią na miasto.

A założenie nowej rodziny i rola żony zobowiązuje. Wszyscy chcą przyjść, zobaczyć jak mieszkamy, wpaść na obiad, posiedzieć przy niezobowiązującej kawie, a ja… dostaję szału. Oczywiście, że ich lubię i fajnie mi z nimi posiedzieć. Tylko, gdy przychodzą do nas do domu, to ja:

– Najpierw latam przed wizytą parę godzin z odkurzaczem i wycieram kurz nawet tam, gdzie go nie ma. W przerwie oczywiście piekąc jedną ręką jakieś zajebiste ciacho, a w drugiej przygotowując schab.

– W czasie spotkania widzę każdy najmniejszy paproch, który spada im w czasie jedzenia na podłogę, zmywam momentalnie wszystko, co tylko kwalifikuje się do bycia brudnym naczyniem i zużywam średnio dwa ręczniki kuchenne na wycieranie blatu w kuchni (sic!)

– Jak tylko zamkną się za nimi drzwi to ja czym prędzej biorę do ręki mopa i przez godzinę pucuję podłogę oraz doprowadzam dom do stanu przed paru godzin. Oczywiście, że wiele się w nim od tamtego czasu nie zmieniło, ale i tak sprzątam wyimaginowane okruchy.

I teraz pozostało mi odpowiedzieć sobie na jedno, ale bardzo ważne pytanie: WHAT’S WRONG ME?

To zrozumiałe, że nie lubię przyjmować  gości w domu, skoro oznacza to dla mnie kilkanaście godzin przy garach i ze szczotą od kibla w dłoni. A przecież wcale nie musi tak być i w myśl zasady Miej wyjebane, a będzie Ci dane, to mógłby być dla mnie naprawdę miły wieczór. I wkurza mnie to, serio, ale nie wiem jak sobie z tym poradzić. Słyszałam, że istnieje gdzieś jakieś odludzie, gdzie jedząc kiełki można zastanowić się trochę nad sobą i sensem życia. A jeśli to nie pomoże to chyba zostaje mi przed następną wizytą gości zasłonić się niekończącą się biegunką.

Ps. Zmywając wczoraj naczynia roztrzaskał mi się kieliszek do wina, którego okruchy szkła znalazły się cichaczem na talerzu z moim niedojedzonym obiadem. Tak, oczywiście, że nie przyszło mi do głowy wcinając kilka minut później kotleta, że może mieć on w sosie jakieś bonusy wzmacniające doznania podczas przeżuwania. Ale ŻYJĘ! Allah Akbar, czuję jakbym narodziła się na nowo!