Ballada hotelowa

Lubię hotele. Wykrochmaloną pościel, długie zasłony, śnieżnobiałe ręczniki, miniaturki szamponów, mimo, że i tak nigdy ich nie używam, miękką wykładzinę, minibarek, którego się nie rusza, ale zawsze milej żyć ze świadomością, że masz małpkę wódki pod ręką. I hotelowe śniadania, w czasie których Twoim największym wyzwaniem jest okiełznanie pomidora na talerzu i utrzymanie czystości białych spodni. Zresztą najzwyczajniej w świecie dobrze jest czasem pobyć w takim odciętym, wysterylizowanym i względnie bezdusznym pomieszczeniu, gdzie nikt Cię nie znajdzie. Oczywiście pozornie bezdusznym, bo chyba żadne miejsce na świecie nie bylo świadkiem tylu chwil kłótni, szczęścia, orgazmów i myśli ludzi, co takowe pokoje. I jest to samo w sobie fascynujące. Wiecie, jednych kręci nowa gra na playstation, a mnie ludzie, którzy przede mną spali, leżeli i kochali się w hotelowym łóżku. Taki fetysz.

Uwielbiam pamiętać. Wrocław to wspólne palenie papierosów w łóżku i wzajemne poznawanie, Bruksela to zimny parapet, długa noc i setki wylanych łez, Kraków – chwile błogiego bezruchu z pizzą zamówioną do pokoju i myśli szczęścia, że jesteś i widzę jak zasypiasz na moich oczach. Nie wiem, po prostu nie rozumiem jak można takie miejsca traktować jako coś zimnego i bezosobowego. Tyle emocji gości wchłoniętych w ściany, lustro pamiętające rozmazane oczy wszystkich smutnych kobiet i wściekłych mężczyzn,  poduszki tulone do licznych twarzy.

Tak, zdecydowanie lubię hotele, chyba je sobie wpiszę w rubrykę hobby. Ale póki co zastanowię się, co pysznego dziś upiec,  w końcu powolnym krokiem nadchodzi piątek wieczór, czyli ten czas, kiedy mogę zaszyć się w kuchni z fartuchem i trochę poświntuszyć z mąką. Mrrrrrr… jestem taka szalona.